środa, 9 marca 2016

Prawie dwa lata po - jak oceniam odejście ze szkoły?





Mój blog umarł śmiercią naturalną. Twórczość pewnie jest wyrazem jakiejś frustracji życiowej, bo mój blog na pewno tę frustrację pokazywał. I dobrze, na tamtym etapie życia było mi to potrzebne.


Rzucenie pracy w szkole zawsze będę uważać za najlepszą decyzję jaką podjęłam w swojej karierze zawodowej. Te prawie już 2 lata po szkole bardzo wiele mnie nauczyło. Cieszę się, że mogłam się sprawdzić nie tylko w tym co już umiem (czyli uczyć kogoś), ale też znaleźć się znowu po drugiej stronie: wykonywać polecone mi zadania, szkolić się, uczyć się nowych umiejętności.


A tu kilka moich spostrzeżeń:


1.    Znając języki obce i nie mając doświadczenia możesz od razu zarabiać jak nauczyciel dyplomowany.

Przekonałam się na własnej skórze, że to możliwe i nie są to wcale mrzonki. Dla ogarniętych ludzi, którzy chcą się uczyć i wychodzić poza swoją strefę komfortu jest mnóstwo pracy w Polsce. A jak chcesz się rozwijać to firma sama Ci coś zaproponuje, wyśle na szkolenie i jeszcze zapłaci! Poza tym, jeśli stwierdzisz, że nie podoba Ci się u jednego pracodawcy, albo nie podoba Ci się to co aktualnie robisz, możesz tę pracę zmienić, masz miesiąc wypowiedzenia i sajonara. Przy dobrych wiatrach u nowego pracodawcy możesz jeszcze sobie wynegocjować solidną podwyżkę. W szkole takich możliwości nie ma i nie będzie: pracę możesz zazwyczaj zmienić raz w roku, po wakacjach, bo rzadko się zdarza, żeby można sobie było przejść z jednej szkoły do drugiej w ciągu roku szkolnego.


2.    Praca w szkole czy też studia doktoranckie w dziedzinach humanistycznych są dla ludzi bogatych z domu.

Jeśli Twoi rodzice lub małżonek śpią na kasie to jak najbardziej możesz uczyć w szkole. Kwestią dyskusyjną jest co dalej jeśli rodzice odetną pieniężną pępowinę a małżonek za parę lat znajdzie sobie młodszy i ładniejszy model, ale nie o tym tu rozmawiamy.

Po prostu prawdą starą jak świat jest to, że po studiach, a najlepiej jeszcze w ich trakcie, należy iść do roboty i pracować ile wlezie, żeby zarabiać kasę i zdobywać doświadczenie, które zwiększa Twoją wartość, bo za satysfakcję z nauczania dzieci mieszkania nie kupimy. Więc jeśli Twoich rodziców lub teściów nie stać jest żeby kupić Wam dom, a mąż choćby się rozdwoił to nie urobi aż tyle, to niestety lepiej nie wybierać zawodu nauczyciela.

A tutaj taki mini-life-coaching:

Masz dwa scenariusze życiowe i tylko od Ciebie zależy który wybierzesz. Zakładam, że jesteś osobą samotną lub sparowaną, przy czym ani Twój partner ani rodzice nie są milionerami.


Scenariusz 1

Idziesz uczyć do szkoły, bo dostałaś akurat etacik, myślisz, że conajmniej Pana Boga za nogi chwyciłaś. Dostajesz pensję 1650 zł netto i starasz się nie dopuszczać przykrych myśli o tym, że niektóre kasjerki w sklepach zarabiają więcej (nie ujmując absolutnie kasjerkom). Uczysz sobie i uczysz i nagle odkrywasz, że po raz pięćsetny powtarzasz to samo. Aby nie oszaleć, starasz się nauczyć tego samego na różne sposoby. Znosisz upokarzające komentarze dawno niewidzianych znajomych („Pracujesz w szkole? Ojeeej.... To nie było innej możliwości? Słuchaj, a mój taki jeden kolega szuka właśnie osoby z biegłym niemieckim....”). Po stażyście i szałowej podwyżce 50 zł za kontraktowego musisz czekać 4 czy 5 lat na mianowanie i zwalające z nóg 2000 netto. Wolisz nie myśleć ile za 5 lat będą zarabiać Twoje koleżanki, które pracują w firmach. Dorabiasz więc intensywnie. Idzie Ci świetnie, żyjesz z zegarkiem w ręku i obliczonymi dojazdami od szkoły do szkoły językowej i do lekcji w firmach. W międzyczasie korki z uczniami w domu. Mąż nie wie prawie jak wyglądasz, tzn wie, ale ta szara istota, za którą fruwają kserówki tak średnio przypomina jego żonę. Ale ale! Wreszcie dorabiacie się wymarzonego dzidziusia :) Oznacza to mniej więcej tyle, że koniec z dorabianiem, witaj pensjo 1250zł na macierzyńskim. 


Scenariusz 2

Zatrudniasz się w zwykłej firmie lub korporacji. Na początek masz tak shitowe stanowisko, że z zazdrością przeglądasz fejsa, na którym twoje koleżanki nauczycielki wrzucają fotki z kochanymi, wdzięcznymi uczniami wręczającymi im kwiaty z różnorakich okazji. Przeklinasz okrutnie w sierpniu kiedy to relacjonują też swoje 2-miesięczne wakacje, a ty musisz wstawać o 6:30 rano. Wykonujesz średnio ciekawe zadania, ale brniesz dalej. Przychodzi do oceny Twojej pracy, stresujesz się okropnie i spodziewasz najgorszego, a tu okazuje się, że szef jest Tobą zachwycony! I dostajesz podwyżkę. A potem możliwość przejścia na lepsze stanowisko. A jak Ciebie firma nie zachwyca, to ją zmieniasz i jeszcze negocjujesz wyższą stawkę. Tak sobie pracujesz skacząc jak konik polny po firmach co 2 lata i dobijasz 30-stki. Jeśli chcesz mieć dzieci, to nie ma przeszkody, nawet czasem Cię zachęcą do pójścia na L4, bo i tak możesz tylko 4 h dziennie pracować przed komputerem, a przecież prędzej czy później muszą znaleźć kogoś na Twoje miejsce jak pójdziesz na macierzyński. Po rocznym urlopie wracasz sobie na ¾ etatu, albo na częściową pracę z domu, albo np pracę od poniedziałku do czwartku w zmniejszonym wymiarze godzin. Firma musi się dostosować, łaski nie robi.


3. Wyświechtane frazesy typu: „praca w szkole jest satysfakcjonująca i ciekawa” oraz „praca w korporacji jest nudna, stresująca i wyniszczająca” nie mają żadnego sensu.
Nie myślałam że kiedykolwiek to powiem, ale swoją obecną pracę w korporacji lubię znacznie BARDZIEJ niż pracę w szkole! Gdyby ktoś mi dał do wyboru teraz iść do szkoły lub do obecnej pracy na 1 dzień i pracować w obu miejscach za taką samą kasę, to bez wahania wybrałabym korporację. Popatrzcie jak to człowiekowi się może zmienić :)  Wszystko zależy do jakiej firmy trafisz, do jakiego zespołu i na jakiego przełożonego. Jeśli trafisz źle – nie ma tragedii, można zmienić firmę.

To, że nie widzimy się w korporacji w wieku 25 lat, nie oznacza, że taki pogląd będziemy prezentować całe życie. Co więcej, firmy różnią się między sobą jeszcze bardziej niż gimnazjum i liceum :P sama praca może być zupełnie inna. Ja bardzo odżyłam przede wszystkim przez to, że nie przynosiłam wiecznie pracy do domu. Na początku bałam się trochę, bo jednak to praca przez 8h dziennie – tu szkoła zdecydowanie wygrywa, bo choć część tej pracy możesz zabrać do domu, poprawić sprawdziany, wydrukować materiały (oczywiście na prywatnej drukarce...), przygotować materiały do konkursów i olimpiad dla dzieci. Ale obecnie w wielu firmach stosuje się elastyczny czas pracy i częściową pracę z domu: np wtorek, środa, czwartek idziemy do biura a poniedziałek i piątek pracujemy z domu. Są firmy, które wprowadzają 4-dniowy system pracy po 10 h: ktoś pracuje np od poniedziałku do czwartku a piątek już jest wolny. Możliwości jest wiele, czasy się zmieniły, już nie tylko szkoła oferuje większą elastyczność grafików.
 

Podobnie z ludźmi: nie każdy w korporacji utopiłby drugą osobę w łyżce wody, tak samo jak nie każdy kolega z grona pedagogicznego będzie do rany przyłóż.



4.    Jeśli lubisz uczyć, możesz to robić po godzinach.

Opcji jest wiele, a sama spotkałam co najmniej kilka dziewczyn, które parały się podwójną pracą. Do popołudnia firma a po południu: szkoły językowe, tłumaczenia ustne i pisemne, korepetycje etc. Naprawdę da się. Takie rozwiązanie ma swoje plusy i minusy. Plusy to oczywiście dodatkowa kasa, odskocznia od tego co normalnie robimy (zarówno nauczanie jak i korpo w zbyt dużych ilościach mogą przytłoczyć), spędzanie czasu z innymi ludźmi i trzymanie wszystkich srok za ogon. Minusy: brak czasu wolnego i ryzyko pracoholizmu :)


No i wreszcie:


Szkoła lepsza jest dla osób które:

  •    nie uważają pieniędzy za priorytet jeśli chodzi o korzyści wynikające z pracy
  •   lubią dzieci 
  •   chcą mieć długie wakacje, ferie itd
  •   lubią poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa
  •   nie odpowiada im etat 40-godzinny
  •   nie przeszkadza im brak rozwoju w pracy (nie oszukujmy się: metoda nr 345 na aktywizowanie uczniów nie rozwinie Cię specjalnie)



Korporacja jest lepsza dla osób które:

  • mają sprecyzowany plan na „życie po korpo” (nie oszukujmy się: za 10-15 lat korpo pouciekają z Polski)
  • lubią rywalizować  
  • lubią zarabiać pieniądze, awansować, dostawać podwyżki 
  • chcą być najlepsi w tym, co robią (bo lepiej już być panią sprzątającą niż zwykłym szarym klepaczem na najniższym stanowisku – taka osoba nigdy nie awansuje i zawsze będzie wykonywać najprostszą i najgorszą robotę)
  • lubią niespodzianki: może w tym roku jeszcze będą pracować w obecnej firmie, ale może zdarzy się lepsza oferta, kontrakt zagraniczny (nie jest to wcale rzadkie)
  • lubią się uczyć ciągle nowych rzeczy 
  • potrafią dobrze wspołpracować w grupie (nauczycielstwo to jednak dość samotna i autorytarna profesja, ja osobiście zauważyłam wielka różnicę, sama musiałam się dość prędko podszkolić jeśli chodzi o pracę zespołową, bo nauczyciele rzadko to potrafią) 
  • nie oczekują, że od razu wszystko im się należy, bo "ukończyli studia wyższe". W korpo każdy ma studia i zna przynajmniej angielski biegle, a najczęściej dodatkowo drugi, trzeci a nawet czwarty język. Nikogo nie interesują dyplomy ani oceny tylko jak faktycznie wykonujesz swoją pracę, jaki jesteś dla innych, jak odnajdujesz się w firmowym gąszczu. 


Pozdrawiam serdecznie Was wszystkich :)

czwartek, 21 sierpnia 2014

Dlaczego rzuciłam szkołę?





Jak już zapowiadałam na Facebooku, ostatnio zrezygnowałam z pracy w szkole i odchodzę do korporacji z pola gimnazjalno-licealnej bitwy,  niczym wojownik do Walhalli. Czuję się z tym znakomicie, bo myślę, że dla tak chorobliwie ambitnej osoby jak ja, jest to dobre rozwiązanie. Oczywiście, aby zrezygnować musiałam przejść przez dyrektorskie pole minowe, doświadczyć szeregu pretensji (opuszczam dzieci, zostawiam je na łaskę i niełaskę egzaminów), wypomnień (jak można przedłożyć zarabianie pieniędzy nad misję pedagogiczną) oraz nieciekawych zagrań (ponoć jestem nieuczciwa, bo powinnam, mimo 2-tygodniowego okresu wypowiedzenia, zawiadomić o odejściu 3 miesiące wcześniej).


Uważny czytelnik mojego bloga i tak pewnie już dawno stwierdził, że ja się do pracy w szkole nie nadaję z wielu względów, ale wymienię tu najistotniejsze:


1)     brak możliwości rozwoju zawodowego – oczywiście istnieje coś takiego jak „awans zawodowy nauczyciela”. Jest to złudny twór, który polega głównie na przepracowaniu określonej liczby lat oraz produkcji określonej liczby papierów. Poza tym - JAK MOŻNA ROBIĆ AWANS PRZEZ 5 LAT? W dzisiejszych czasach, po 5 latach już jesteś specjalistą w swojej dziedzinie. A ja musiałabym walczyć przez 5 lat dopiero o uzyskanie stopnia nauczyciela mianowanego i o te 2000 netto pensji, niczym w pysk strzelił. I byłby to czas nieustającego wykorzystywania mnie przez dyrekcję do wszelakich działań nieodpłatnych. [A wiedzieć Wam trzeba, drodzy Czytelnicy, że przed odejściem Fleur zrobiła szałowy awans na nauczyciela kontraktowego, po którym to awansie dostałaby równie szałowe 50 zł netto podwyżki. Ale aby to zrobić, Fleur musiała wydać 70 zeta na notariusza za najdroższe ksero dyplomu jej życia.] I jeśli już chodzi o ten awans – chciałabym, żeby mi się chciało chcieć. Jaką mam motywację, do bycia kreatywną w swojej pracy, do występowania przed szereg, skoro nie stoją za tym żadne korzyści finansowe ani nowe możliwości zawodowe? Po co się wysilać, skoro nie ma szans na docenienie?

2)      pieniądze, a właściwie ich brak w zawodzie nauczyciela – o tym to ja mogę epopeję napisać. Gdy zwalniałam się z pracy, zarzucono mi, że – uwaga – WOLĘ ZARABIAĆ PIENIĄDZE NIŻ UCZYĆ. A nauczyciel to, przepraszam, co jest? Nie ma prawa do godnego życia, normalnych pieniędzy, fajnego urlopu i oszczędności? Nasłuchałam się już dość na temat moich „chorobliwych ambicji finansowych”, ale skoro znalazły się inne firmy, które chcą mi płacić tyle, ile oczekuję, to chyba nie są to do końca takie wygórowane oczekiwania. Poza tym, gdy odchodziłam, wypomniano mi, że od razu chciałabym zarabiać jak nauczyciel dyplomowany. To nieprawda. Ja chciałabym zarabiać dużo WIĘCEJ niż nauczyciel dyplomowany. Tak się składa, że wyznaję staroświecki pogląd, że do pracy idzie się przede wszystkim po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie dlatego, że nie mam co ze sobą zrobić i to jest super-crazy-fun-time, który mnie „rozwija”.

3)      hołota zwana młodzieżą gimnazjalną – jakie to piękne, że już nikt nie będzie w pracy na moich oczach dłubał w nosie i pierdział, bądź bekał w ramach konkursu, kto głośniej. Jakie to wspaniałe, że nie będę musiała walić łbem o tablicę za każdym razem, kiedy ktoś będzie kaleczył wymowę najprostszych zwrotów po dwóch latach nauki. Jakie to cudowne, że następny raz, gdy będę musiała pozostawać w bliskim kontakcie z taką pryszczatą młodzieżą zdarzy się dopiero wtedy, kiedy uprzednio sama sobie potomka do takiego wieku wyhoduję. I przynajmniej nie będzie tak głupi, jak miałam to okazję zaobserwować w wielu patologicznych egzemplarzach.

4)      koniec z bezpłatnym siedzeniem po godzinach – w przyzwoitych firmach godziny nadliczbowe są płatne lub w najgorszym razie do odbioru w postaci wolnego. W szkole siedzisz jak debil na radach i wywiadówkach i nikt za to nie płaci. Ba, oczekują wręcz od ciebie poświęcenia, w postaci realizacji jak największej ilości tzw KN-ów (przymusowych darmowych godzin z Karty Nauczyciela, choć ja wolę je nazywać godzinami Katuszy Niepojętych).

5)      mam dość robienia ze mnie debila – wbrew pozorom i wbrew temu co czytacie na tym blogu :), ja naprawdę nie jestem debilem i nieudacznikiem życiowym. Mam dość słuchania o tym, że do nauczania pchają się tylko najsłabsi, którzy nic sobą nie reprezentują i w życiu ogólnie im nie wyszło. Że w szkołach uczą miernoty, a nie ludzie z pasją i specjaliści w swojej działce, bo specjalista nie pójdzie do szkoły pracować za grosze, skoro może gdzie indziej znaleźć dobrze płatną posadę z realnymi możliwościami rozwoju, a nie papierologią stosowaną i odsługiwaniem lat do „awansu”, po którym obowiązki wykonywane w pracy w ogóle się nie zmieniają.
1)      poczucie stagnacji – kiedy patrzyłam na tych wszystkich licealistów, którzy planują swoje studia, zawód, życie, doznawałam zawsze uczucia okropnej pustki. Czyli dla mnie to już to wszystko? Tyle? Więcej w życiu mnie nie czeka nic poza tą szkołą? Nie mam szans wyjechania za granicę do ciekawej firmy ani kupienia domu na emeryturę w Hiszpanii, bo z takiej pensji to nawet na emeryturę w Polsce nie starczy? Dopiero 25 lat i już koniec?
  

 I dlatego odeszłam.